czwartek, 14 lutego 2013

Przez burze ognia - Veronica Rossi

Witaj Przybyszu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Trochę się u nas pozmieniało, odkąd ostatnio się widzieliśmy. Wszystko przez ten cholerny eter. Wywoływane przez niego burze niszczą wszystko, co napotkają na drodze, nie pozostawiając nic poza spaloną ziemią. To przez nie musieliśmy szukać schronienia w kopułach – podach. Niby jest ok, technologia poszła do przodu o całe lata świetlne, ale mamy też swoje problemy…

Tak pokrótce można opisać świat przedstawiony w „Przez burze ognia”, bestsellerowej powieści Veronici Rossi. Wygląda intersująco? Otóż tak jest, mnóstwo w tym pomyśle potencjału, jednak nie do końca wykorzystanego…

Tworzenie od podstaw całego świata ma z pewnością swoje zalety, natomiast wymaga od pisarza również dużej dozy ostrożności, zwłaszcza jeśli docelowo chce trafić do wymagającego czytelnika. Ów czytelnik bowiem nie będzie szczędził wysiłków, by podważyć logikę tego, co chce mu zaoferować autor. W powieści pani Rossi cały świat jest dość spójny, ale nie obyło się bez kilku niekonsekwencji. Jako przykład może posłużyć zamek przyjaciela jednego z głównych bohaterów, do którego wybierają się po pomoc. Wstrętne burze eterowe niszczą losowo różne miejsca świata, ale zamek jakoś zawsze dziwnym fartem ominą… No cóż, też miałem sąsiada – sadownika, który kupił armatkę do rozpędzania chmur, coby mu grad drzewek nie niszczył, więc chyba można.

Nie to jest jednak największą bolączką historii Arii i Perrego. Istota problemu to… oni sami, a właściwie ich miłość. Jest w niej jakaś dziwna sztuczność, tak jakby autorka trochę wstydziła się ich do siebie zbliżyć. Nie mogę przejść obojętnie obok opisu sytuacji, kiedy główna bohaterka dostaje okres, a jej towarzysz nagle czuje zapach fiołków w powietrzu i już jest po uszy zakochany. Zwłaszcza, że wcześniej za bardzo jej nie lubił, ani ładna nie była, że o zapachu nie wspomnę. No ale teraz już jest pięknie.

Nie przemawia też do mnie zakończenie, które nijak nie rozwiązuje problemów tak szeroko zarysowanych na kartach powieści. Tak jakby nie było już pomysłu jak zebrać wszystko w spójną całość i zapiąć w klamrę. No nic, może to taki zabieg żeby nie zamykać sobie furtki do napisania drugiej części?

Podsumowując muszę stwierdzić, że nie rozumiem tak wielkiej fascynacji, która pojawia się wokół tej książki na każdym kroku. Działania promocyjne zdają się wybiegać znacznie dalej niż rzeczywista jakość powieści.

1 komentarz:

  1. Dotąd czytałam raczej same pozytywne recenzje, a tu proszę... Cóż, i tak mam ochotę ją przeczytać, by wyciągnąć własne wnioski. Ach, ta ślepa miłość do antyutopii ;)

    OdpowiedzUsuń