wtorek, 19 lutego 2013

Nothin But Love - Robert Cray Band

W 2012 roku pojawiła się na rynku najnowsza, szesnasta(!!!) płyta Robert Cray Band, która dla wielu fanów miała być czymś nowym, dotąd niespotykanym. Jednak artysta postanowił skorzystać ze sprawdzonych rozwiązań i przedstawić swoje najlepsze oblicze.

Tak, jestem bardzo szczęśliwy że nagraliśmy ten materiał. Ten album to będzie tak naprawdę cały Robert Cray. Płyta jest wynikiem połączenia różnych stylów i naszego podejścia do muzyki. Jest tam przede wszystkim blues, ale również trochę eksperymentalnych nut. Na liście utworów jest m.in. „Side Dish”, osadzony w klimacie rock'n'rolla lat 50.

Album rozpoczyna, chyba najlepszy z utworów "(Won’t Be) Coming Home", mówiący o straconej miłości, przy jednoczesnym akompaniamencie jakże charakterystycznej dla Craya gitary. Dla ciekawskich dodam, że na płycie Robert szarpie struny Fendera Stratocastera sygnowanego swoim nazwiskiem:

Kolejnym utworem, który przykuł moją uwagę jest "I'm Done Cryin'", o swoim wręcz soulowym charakterze (dodatkowo uwydatnionym sekcją instrumentów smyczkowych).

Za tak różnorodny charakter materiału, który znalazł się na płycie z pewnością odpowiedzialny jest po części producent Kevin Shirley (znany ze współpracy m.in. z Aerosmith, czy Iron Maiden).

Mamy jednak wrażenie (wraz z osobą, z którą dane mi było wysłuchać album), że troszkę brakuje mocnego wokalu Craya, znanego choćby z takiego utworu jak "Time Makes Two"...

Nie sposób jednak opowiedzieć o wszystkich emocjach zawartych na "Nothin But Love", dlatego gorąco zachęcam do przesłuchanie tegoż albumu.

http://www.youtube.com/watch?v=ViDgt38wWmw&autoplej=0&kolorek=123456&w=320&h=240&typek=1

sobota, 16 lutego 2013

2586 kroków - Andrzej Pilipiuk

Jakby się nie starał - zawsze wychodziło 2586. I nieważne skąd szli, nieważne kto liczył - zawsze 2586 kroków do celu.

Taka intryga czekała już w pierwszym z czternastu opowiadań zawartych w tym tomie. I przyznać trzeba, że całe opowiadanie utrzymane było na wysokim poziomie, aż do ostatniej kropki. Myślę sobie – jest nieźle, pan Pilipik wysoko zawiesił poprzeczkę, oby tak dalej. Niestety jak to w zbiorach bywa, są opowiadania lepsze i gorsze.

Autor posługuje się ogromną wyobraźnią, teksty są inteligentne, jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, że niekiedy jakby zabrakło pomysłu na "pociągnięcie" fabuły. Opowiadania, które zaczęły się dobrze rozwijać po prostu kończą się nagle.

Język tekstów jest bardzo przystępny, strony pochłania się w szybkim tempie, akcja rozplanowana tak, by nawet przez chwilę nie wiało nudą. Przyznam nawet, że wynotowałem fragmenty, które zrobiły na mnie wrażenie. Choćby ten:

„Myślenie o grzechu deprawuje duszę człowieka bardziej niż sam grzech, dlatego lepiej czasem zgrzeszyć, aby już o tym nie myśleć...”

Uważam, że autor jeszcze nie raz zaskoczy nietuzinkowymi pomysłami, językowym bogactwem opowieści, charakterystycznym dla siebie humorem. I wtedy pewnie znów sięgnę po książkę Andrzeja Pilipiuka.

czwartek, 14 lutego 2013

Przez burze ognia - Veronica Rossi

Witaj Przybyszu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Trochę się u nas pozmieniało, odkąd ostatnio się widzieliśmy. Wszystko przez ten cholerny eter. Wywoływane przez niego burze niszczą wszystko, co napotkają na drodze, nie pozostawiając nic poza spaloną ziemią. To przez nie musieliśmy szukać schronienia w kopułach – podach. Niby jest ok, technologia poszła do przodu o całe lata świetlne, ale mamy też swoje problemy…

Tak pokrótce można opisać świat przedstawiony w „Przez burze ognia”, bestsellerowej powieści Veronici Rossi. Wygląda intersująco? Otóż tak jest, mnóstwo w tym pomyśle potencjału, jednak nie do końca wykorzystanego…

Tworzenie od podstaw całego świata ma z pewnością swoje zalety, natomiast wymaga od pisarza również dużej dozy ostrożności, zwłaszcza jeśli docelowo chce trafić do wymagającego czytelnika. Ów czytelnik bowiem nie będzie szczędził wysiłków, by podważyć logikę tego, co chce mu zaoferować autor. W powieści pani Rossi cały świat jest dość spójny, ale nie obyło się bez kilku niekonsekwencji. Jako przykład może posłużyć zamek przyjaciela jednego z głównych bohaterów, do którego wybierają się po pomoc. Wstrętne burze eterowe niszczą losowo różne miejsca świata, ale zamek jakoś zawsze dziwnym fartem ominą… No cóż, też miałem sąsiada – sadownika, który kupił armatkę do rozpędzania chmur, coby mu grad drzewek nie niszczył, więc chyba można.

Nie to jest jednak największą bolączką historii Arii i Perrego. Istota problemu to… oni sami, a właściwie ich miłość. Jest w niej jakaś dziwna sztuczność, tak jakby autorka trochę wstydziła się ich do siebie zbliżyć. Nie mogę przejść obojętnie obok opisu sytuacji, kiedy główna bohaterka dostaje okres, a jej towarzysz nagle czuje zapach fiołków w powietrzu i już jest po uszy zakochany. Zwłaszcza, że wcześniej za bardzo jej nie lubił, ani ładna nie była, że o zapachu nie wspomnę. No ale teraz już jest pięknie.

Nie przemawia też do mnie zakończenie, które nijak nie rozwiązuje problemów tak szeroko zarysowanych na kartach powieści. Tak jakby nie było już pomysłu jak zebrać wszystko w spójną całość i zapiąć w klamrę. No nic, może to taki zabieg żeby nie zamykać sobie furtki do napisania drugiej części?

Podsumowując muszę stwierdzić, że nie rozumiem tak wielkiej fascynacji, która pojawia się wokół tej książki na każdym kroku. Działania promocyjne zdają się wybiegać znacznie dalej niż rzeczywista jakość powieści.

środa, 13 lutego 2013

Empyrean - John Frusciante

Nie dla wszystkich będzie pewnie jasne kim jest pan Frusciante. Wystarczy jednak wspomnieć o jego wieloletniej współpracy z zespołem Red Hot Chili Peppers i mamy już szerszy obraz. Rewelacyjny gitarzysta, wszechstronny muzyk, śmiem twierdzić że jedyny w swoim rodzaju. W czasach największej popularności Red Hotów był notowany na 18 miejscu listy 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów magazynu Rolling Stone.

Jednak solowe dokonania Johna nie do końca pokrywają się z tym, czego doświadczamy słuchając RHCP. Przede wszystkim chyba dlatego, że w zespole rzadko kiedy mieliśmy możliwość posłuchać jego możliwości wokalnych. A szkoda. Sam dobór repertuaru także jest totalnie inny, co nie znaczy że gorszy. Moim zdaniem na płycie Empyrean Frusciante robi to, do czego został stworzony. W pełni można poczuć jego więź z gitarą, a to co dobiega naszych uszu jest dawką czystej energii.

Jego muzyka nie jest zbyt rozpowszechniona, nakłady płyt są niewielkie i przez to ich dostępność w Polsce jest właściwie żadna. Można jednak kliknąć na oficjalną stronę muzyka, gdzie znajduje się sklep oferujący praktycznie wszystkie jego wydawnictwa, zarówno w wersji cyfrowej jak i na CD, czy winylu. Nie musisz więc zamawiać drogich paczek z USA, by nacieszyć uszy muzyką Johna.

Dla tych jednak, których ciekawi jak wygląda proces zakupu powiem tylko, że reedycja winyla Empyrean kosztowała 35$ i rozeszła się w kilka tygodni, pozostawiając pustki w magazynach i niedosyt wśród fanów. Mój winyl szedł do mnie prawie dwa miesiące i kosztował trochę więcej niż te 100zł, ponieważ doliczyć należało jeszcze nienajtańszą przesyłkę. Może dodam jeszcze, że wersja na czarnej płycie liczy sobie dwa utwory mniej, niż jej siostra na CD (gdzie oznaczone są jako bonusy), jednak wraz z moją przesyłką otrzymałem specjalny kod, dzięki któremu mogę ściągnąć album w wersji cyfrowej razem z bonusami (nie jakieś skompresowane empetrójki, a wysokiej jakości pliki WAV).

Zapytacie pewnie dlaczego zadawać sobie tyle trudu, wydawać kasę, by kupić Empyrean na winylu? Otóż w moim mniemaniu album ten jest wyjątkowy. Jest kwintesencją muzyki Frusciante’go, jego wizytówką. W wielu źródłach internetowych ludzie piszą, że John dostał od boga wielki dar, wielki kredyt zaufania. Jeśli to rzeczywiście prawda, to po przesłuchaniu tej płyty można z całą pewnością stwierdzić, że go nie zmarnował.

http://www.youtube.com/watch?v=TZgyv1-i6s4&autoplej=0&kolorek=123456&w=320&h=240&typek=1